Życie w trójkącie, czyli kiedy ciągle jest z nami matka
To ciekawe w kontekście dyskusji o feminatywach, że istnieje i ma się dobrze pojęcie „maminsynka”, ale już brak określenia na córeczkę mamusi („mamincórcia”?). Tymczasem w związkach bywa, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety mogą mieć przesadnie bliskie relacje z matką. Gdzie leży granica i jak sobie radzić w takim trójkącie?
Jeśli szukasz więcej informacji i porad, sprawdź także zebrane w tym miejscu artykuły z ciekawostkami.
Z tego artykułu dowiesz się:
Syneczek mamusi – czym to się objawia
Zaczyna się niewinnie. Myślisz sobie: „Jakie to urocze! Ma taką dobrą relację z mamą! Na pewno będzie kochającym ojcem!”, ale nim się obejrzysz, wasze życie zamienia się w trójkąt i plątaninę wzajemnych zależności. Okazuje się bowiem, że podjęcie ważnych dla waszego związku decyzji musi zostać bezwzględnie skonsultowane z jego rodzicielką. Wyjazd na urlop – „Kochanie, nie będzie wam za zimno tam w tym Londynie? Może lepiej jakieś cieplejsze miejsce?”. Cały szkopuł w tym, co partner robi z uwagami matki i czy w odpowiednim momencie została przerwana pępowina.
- Kupowaliśmy mieszkanie na kredyt – opowiada Marta, 25-letnia mieszkanka warszawskich Bielan. – Oczywiście rodzice pomagali nam finansowo i to zarówno moi, jak i mojego męża. Różnica jednak polegała na tym, że jego matka uzurpowała sobie prawo do współdecydowania z nami o miejscu naszego życia, a mój partner nie potrafił postawić wyraźnych granic. Cóż miałam robić? Zamiast na Woli mieszkam na Bielanach, bo przecież tak będzie lepiej dla naszych przyszłych dzieci. Więcej zieleni, pies będzie miał się, gdzie wybiegać. Do mojego męża nie przemawiały argumenty, że to najbardziej leniwy czworonóg, jakiego ziemia nosiła, a dzieci planujemy, ale dopiero za kilka dobrych lat. Mama dała kasę, mama zdecydowała, a on to przyjął bez dyskusji i najmniejszej refleksji. Tak oto dojeżdżam do pracy prawie 1,5h w jedną stronę, ale przysięgłam sobie, że to ostatnia rzecz, do której wtrąciła się teściowa.
Kiedy matka partnera wtrąca się do życia młodych, z pewnością nie jest to dobra dla nikogo sytuacja, ale może być jeszcze gorzej! Ta zależność czasem idzie o wiele dalej i mężczyzna swoją rodzicielkę traktuje, jakby to z nią był w związku. Wspólne wyjścia do kina, dziesiątki wymienianych sms-ów w ciągu dnia, wyjazdy na wakacje i wreszcie konsultowanie wszystkich decyzji. Kto by to wytrzymał?
– „Moje życie z maminsynkiem zakończyło się rozwodem po 3 latach małżeństwa – tak swoją historię zaczyna Monika, 33-letnia mieszkanka wsi pod Wrocławiem. – Jestem pewna, że w znacznej mierze przyczyniła się do tego teściowa, a nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że była główną winowajczynią. Oczywiście poza moim byłym już mężem, który był bardziej w związku z matką niż ze mną. Na początku tłumaczyłam sobie to tym, że mają bliską więź, ponieważ partner od 10. roku życia wychowywał się bez ojca. Wiadomo, brak męskiego wzorca, naturalnie bliska relacja z mamą. Ale z czasem moje życie zamieniło się w koszmar. Codzienne, kilkudziesięciominutowe rozmowy z matką to było nic w porównaniu z tym, że to jego matka wybrała mi (tak, mi!) suknię ślubną. To jego matka miała z nim wspólne konto w banku, nie ja. To jego matka chodziła z nim do teatru i na kolacje we dwoje, nie ja. Oczywiście początki naszej znajomości były inne, choć randki notorycznie były przerywane telefonami i sms-ami. Nie dało mi to do myślenia albo byłam tak zakochana, że nie widziałam problemu. Po ślubie było jeszcze gorzej, ale na szczęście to już historia i zamknięty rozdział.
Rozstanie to z jednej strony ostateczność, a z drugiej – droga na skróty. Nie każdy bowiem musi mieć w sobie zasoby czy chęci, by zmieniać stan rzeczy. Zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z efektem śnieżnej kuli i takim nawarstwieniem żalu, że już sami nie wiemy, gdzie ta historia ma swój początek i jakie problemy spowodowała. W takim przypadku raczej nie obejdzie się już bez pomocy z zewnątrz.
Czy jedyny sposób na maminsynka to rozstanie?
Związek to praca, zwłaszcza kiedy spadają różowe okulary i nadchodzi proza życia. Na wiele rzeczy zaczynamy patrzeć inaczej, z większym krytycyzmem niż dotychczas. To, co niegdyś uznawaliśmy za zalety, może zacząć uwierać i utrudniać życie. Z pozoru przecież nic złego w bliskiej relacji z rodzicem, ale wiadomo – jak to we wszystkim – należy zachować zdrowy umiar. Kiedy przekraczane są nasze granice, raczej nie obejdzie się bez „konfliktu interesów”. Wróćmy do historii Marty.
- Jak powiedziałam, tak zrobiłam – kontynuuje 25-latka. – Kupno mieszkania było ostatnią ważną rzeczą, do której wtrąciła się teściowa i podjęła decyzję za mnie. Na mniejsze sprawy nieco przymykam oko, a i mój mąż zupełnie inaczej reaguje na próby ingerowania w nasze życie. Trudną lekcją było dla mnie nauczenie się stawiania granic w tym związku, ale pomogła mi świadomość, że dłużej tak po prostu nie jestem w stanie żyć. Dziś, z perspektywy czasu myślę, że to było ultimatum postawione mojemu mężowi i choć początki były trudne, ostatecznie udało nam się wypracować kompromis i może jeszcze nie przerwać, ale przynajmniej poluźnić pępowinę. Pomogła nam wspólna terapia, która – nie ukrywam – była moim warunkiem. Uczęszczamy na nią nadal, pomogła nam również w innych aspektach życia, jak na przykład skuteczniejsza komunikacja. Dzięki temu po prostu lepiej rozumiemy swoje potrzeby. Cieszę się, że nasz związek okazał się dla nas obojga na tyle ważny, by o niego zawalczyć.
Córeczki też nie bez winy
Czasami bliskość z matką może przybrać nieco inny wymiar – częściej, choć nie zawsze będący domeną kobiet – czyli dzielenie się sprawami małżeńskimi z rodzicielką.
- Dla mnie to swego rodzaju brak lojalności – skarży się Paweł, 44-letni mieszkaniec Piaseczna. – Czasami, kiedy zdarzy mi się być świadkiem rozmowy mojej parterki z matką, mam wrażenie, że opowiada jej dosłownie wszystko. Brakuje tylko, żeby zdawała szczegółową relację z tego, jak często i w jakich pozycjach uprawiamy seks. A to, że byliśmy na zakupach i co kupiliśmy – rzecz po rzeczy, sklep po sklepie. Co zjemy na kolację, na co idziemy do kina. Ja rozumiem, że można chcieć się podzielić dniem i wrażeniami z niego, ale żeby robić to aż tak drobiazgowo? Strach pomyśleć, co opowiada jej, kiedy się spotykają. Może przymknąłbym oko na te pierdoły, o których tyle gada, ale kiedyś niechcący usłyszałem, jak opowiada jej o naszej kłótni. Nie umiem tego odbierać inaczej niż jako wynoszenie naszych spraw z domu na zewnątrz. Pewne rzeczy powinny się rozstrzygać między nami, nie potrzeba – umówmy się, że niemającego nic wspólnego z obiektywizmem – zdania innych osób. Wielokrotnie o tym rozmawialiśmy. Jak mam się czuć, kiedy idziemy do teściów na obiad? Czasami czuję na sobie oceniające spojrzenie, choć tak naprawdę „wyrok zapadł zaocznie” i nie mam szansy, by się bronić.
We znaki może dawać się nie tylko częsty kontakt partnerki z matką, lecz także jej fizyczna obecność. Fani serialu „Miodowe lata” na pewno doskonale kojarzą liczne sceny, w których Marta Lipińska wcielająca się w postać Mamusi Aliny Krawczyk swoje wejście do mieszkania córki i zięcia zapowiada melodyjnym „Puk, puk…”, oczywiście już po otwarciu drzwi. Z kolei Karol Krawczyk (rzeczony zięć) rzadko przebiera w słowach, by wyrazić swoje niezadowolenie. Nie ulega wątpliwości, że to po prostu serial komediowy bazujący na starym jak świat stereotypie, ale w końcu w każdym ukryte jest ziarenko prawdy, a częste i niezapowiedziane wizyty mogą powodować niechęć i napięcia.
- Zaczęło się od dwóch, może trzech wizyt w tygodniu, kiedy po urodzeniu się dziecka potrzebowaliśmy pomocy w opiece nad nim – opowiada Mateusz, 38-latek z Częstochowy. – Teściowa mieszkała 30 km od nas, więc staraliśmy się nasze potrzeby ograniczyć do minimum. Z czasem jednak okazało się, że dla mamy dojazdy nie stanowią problemu, a wręcz wpada do nas z przyjemnością. I to pod byle pretekstem! Albo robiła zakupy nieopodal, choć w miejscowości, w której mieszka, są dobrze wyposażone sklepy. Albo w niedzielę wybrała się do kościoła, bo przecież w naszej parafii są najlepsze kazania. Albo akurat była u koleżanki. Każda z tych sytuacji oczywiście stawała się pretekstem do tego, by nawiedzić nas z wizytą. Całe szczęście mojej żonie też te odwiedziny zaczęły w końcu przeszkadzać. Wystarczyło kilka naszych wyjść z domu i pocałowanie klamki, by mama zaczęła dzwonić przed każdym planowanym przyjazdem. A i samych wizyt jest już znacznie mniej. Może niezbyt eleganckie rozwiązanie, ale żonie trudno było zdobyć się na rozmowę z mamą.
Granica, a może złoty środek?
Tyle sposobów, ile par. I tak naprawdę ta zasada dotyczy każdego aspektu w związku. Nie ma jednoznacznej i obiektywnej granicy, za którą kontakt z rodzicielką można uznać za przesadny. Tak naprawdę to zależy, czy i co komu przeszkadza, a także jaki relacja z matką ma wpływ na parę. Warto jednak mieć na uwadze, że rodzaj zażyłości partnera czy partnerki z matką nie musi, a nawet nie powinien przekładać się na niechęć do teściowej.
Co robić, gdy żyjemy w trójkącie z matką jednego z nas? Na nic ciągłe krzyki, kłótnie, prośby i szantaże, jeśli w partnerze nie pojawi się prawdziwa wola zmiany dotychczasowego stanu rzeczy. Dopóki nie uświadomi sobie skali uzależnienia i problemu, a także konsekwencji, jakie za bliska relacja z matką niesie dla związku, raczej próżno upatrywać szansy na zmianę. Dynamika każdego związku jest inna. Czasem pomoże rozmowa, czasem kłótnia, a czasem zawalczenie o siebie. Nikt nie zmieni się dla nas na siłę, ale warto pamiętać, że sami nosimy w sobie najpotężniejsze narzędzie – pracę nad sobą i stawianiem granic. Zmiana w nas samych będzie bowiem musiała wywołać reakcję w partnerze.